Czas tuż po transformacji ustrojowej. Polska otwiera się na świat, zaczyna tworzyć swoje własne przyszłe społeczeństwo konsumpcyjne, a obywatele przy wódce i śledziach planują nową, lepszą przyszłość. Spuszczeni ze smyczy komunizmu, podnoszą swoje strapione głowy, pragną podążać za zapachem wolności. Zamiast spełnienia napotykają jednak na kolejne ograniczenia; mnożą się więzy oraz okowy pętające ich marzenia, zamykające na nowo i ściskające za gardło. Mają więcej powietrza niż rafandynka, czyli statek w butelce, ale to wcale nie oznacza jeszcze wypłynięcia na otwarte morze, a z pewnością dopłynięcia do pożądanego celu – w Zjednoczonych stanach miłości jest nim zawarte w tytule filmu uczucie, mobilizujące do działania cztery kobiety, których przeplatające się losy (zdecydowanie ich natomiast nie jednoczące, jak sugeruje tytuł) oglądamy w nowym filmie Tomasza Wasilewskiego.
Scenariusz tego filmu to właściwie cztery krótkie etiudy subtelnie ze sobą powiązane i ze wspólnym mianownikiem – obsesją, wiodącą ku zagładzie. Agata (Julia Kijowska) tkwi w nieudanym małżeństwie, chorobliwie fascynując się przystojnym księdzem (Tomasz Tyndyk). Iza (Magdalena Cielecka), dyrektor lokalnej szkoły, pragnie związać się z lekarzem, Karolem (Andrzej Chyra), z którym prowadzi kilkuletni już romans. Ten po śmierci żony – paradoksalnie, bo mógłby to być koniec podwójnej gry – przestaje podzielać jej aspiracje. Marzena (Marta Nieradkiewicz) to niespełniona modelka, zapijająca samotność z powodu pobytu męża w Berlinie Zachodnim (jak to śpiewał Maciej Maleńczuk – praca na saksach szkodzi na maksa). A o samej Marzenie fantazuje Renata (Dorota Kolak), nauczycielka rosyjskiego, zwolniona z pracy z powodu przemian ustrojowych, zastąpiona przez anglistkę. Wszystkie zachłannie podglądają obiekty swych fascynacji, prowadząc niebezpieczną grę. Pod pozorem zwyczajności tkwią tu bardzo destrukcyjne namiętności, ściągające na kobiety same nieszczęścia. Szkoda, że mini-opowieści są tak nierówne. Najciekawsza to chyba ta dotycząca relacji dwóch kobiet o jednostronnym, homoerotycznym zabarwieniu. Duża w tym zasługa rewelacyjnej chemii aktorskiej, wywołującej podskórne, wręcz namacalne napięcie. Najgorzej wypada wątek Izy – zbyt melodramatyczny, tabloidowy, przewidywalny.
Inspiracją dla anonimowego blokowiska ukazanego w Zjednoczonych… było osiedle mieszkaniowe w Inowrocławiu, na którym wychował się sam reżyser, spędzając dużo czasu z mamą i jej koleżankami, pod częstą nieobecność ojca, pilota wojskowego. Rytm życia wyznaczała tam szkoła, Kościół i niezapowiedziane wizyty sąsiedzkie; przy okazji tych ostatnich bystry chłopak podejrzał wiele, a fantazje o tym co mogło się tam dziać przekuł w kinową historię. Wywlókł z tego jedynie cierpienie, łzy i ból, na podstawie której usnuł film o ścieżkach wiodących ku upokorzeniu. Każda scena ma bić widza w twarz aż do ostatecznego nokautu. Tylko czemu pozostawia obojętnym zamiast powalić na deski?
Zbyt wiele tu chwytów artystycznych, będących tanią transgresją – nagość, zarówno w wersji kobiecej jak i męskiej, po czasie zaczyna budzić niesmak, chociaż ten ekshibicjonizm miał otwierać na bohaterów, ukazywać ich jako bezbronnych. Nic nie wiadomo także o samych kobietach: jakichkolwiek cechach charakteru, znany jest właściwie tylko obiekt ich obsesji, ku któremu podążają, i sposoby na dotarcie do niego. Idą za tym szokujące sceny (jak chociażby zakończenie historii Izy), ale zamiast służyć głębszej analizie, wygladają jak wycięte z wydania „Faktu” czy „Super Expressu”. Kompozycyjnie oraz estetycznie Zjednoczone stany miłości budzą w tym skojarzenia z niedawną Stacją Warszawą. Zarażeni gorączką wielkiego niespełnienia bohaterowie mijają się wzajemnie, uzewnętrzniając swój tragizm i niewyobrażalne cierpienie.
Kwartet wybitnych polskich aktorek ratuje odrobinę ten scenariusz, nagrodzony notabene Srebrnym Niedźwiedziem na tegorocznym festiwalu w Berlinie, wspinając go na wyższy poziom. Ich gra pełna jest niuansów, sugestywnych spojrzeń, wymownych min. Można z tego wytworzyć swoistą nadbudowę, postarać się wydobyć więcej niż zakłada oszczędny, powierzchowny scenariusz. Genialną robotę zrobił także rumuński operator kamery Oleg Mutu. Jego szerokie, panoramiczne kadry, w których przedstawił cały ten krajobraz kobiecych obsesji, obezwładniają i zachwycają. Podkreśla tym atmosferę ekstremalnej pustki, wszechogarniającej beznadziei, paraliżującego klinczu. Cały film jest zaklęty w jego magicznej formie, stającej się właściwie celem nadrzędnym i jedynym naprawdę zachwycającym elementem Zjednoczonych stanów miłości.
Wasilewski powiela także pewne manieryzmy, które udzieliły mu się przy tworzeniu Płynących Wieżowców, dramatu o homoseksualnym uczuciu między dwoma mężczyznami: wyoutowanym Michale oraz ukrywającym prawdę o sobie Kubie, żyjącym z despotyczną matką i zaborczą dziewczyną. W swoim poprzednim filmie reżyser stał się zakładnikiem formy, ciasnego gorsetu duszącego historię w operatorskim popisie – efekciarskim, jednak zakutym w pustej formie. Za dużo było w tym narcyzmu, pretensji, roszczeniowości; dramatyczny, nastawiony na szokowanie finał Płynących… uwypuklił wszystkie te bolączki, podkreślając jednocześnie publicystyczny charakter samej historii.
Wnioski płynące z jego najnowszego dzieła ponownie nie są na tyle odkrywcze, aby reżyser mógł stać się Kieślowskim nowego pokolenia, wywalczyć swoim nowym filmem rangę zaangażowanego artysty tworzącego bolesne kino egzystencjalne. W Zjednoczonych stanach miłości, w założeniu ciekawszym projekcie od poprzedniego, stara się wzbić na nowy poziom swojej sztuki, ale nie przynosi nią żadnej satysfakcji. Zbyt często operuje skrótami myślowymi, przekracza granicę dobrego smaku bez konkretnego powodu, ponownie za mało mówi o bohaterkach samych w sobie – poza ich pragnieniami, finalnym celem. Poszczególne sceny są dosłowne i czytelne, ale jako całość historia pozostaje mocno niedopowiedziana. Nie wiadomo za bardzo, co z kobietami dalej – mentalnie, emocjonalnie, fabularnie. Reżyser w wywiadach podkreśla empatię do swoich bohaterek, ale chyba sam nie do końca wie, jak ich historia mogłaby się dalej potoczyć.
Dla mnie Tomasz Wasilewski może być co najwyżej swoistym Kieślowskim ery Instagrama – wyrafinowanym w formie, momentami całkiem błyskotliwym w zarysowywaniu pewnej rzeczywistości, jednak ostatecznie pozbawionym tego bagażu filozoficznych refleksji lub psychologicznej wiarygodności. Nie bez powodu przecież nazywany jest polskim Xavierem Dolanem. Robiąc tak samo rozpoznawalne, autorskie kino, oszałamiające audiowizualnie, podejmujące nierzadko temat miłości zakazanej, z wielu powodów niemożliwej do spełnienia, wrzucając do swojego świata skomplikowane postaci kobiece w różnym wieku (elementów wspólnych znalazłoby się jeszcze kilka), nawet wygląda podobnie jak zdolny Kanadyjczyk – charakterystyczna fryzura, hipsterskie okulary, eleganckie ciuchy. Podobne cechy zarzuca się im obu: egoizm, narcyzm, rozkochanie w kadrach, kolorach, przestrzeni, muzyce, aktorach, a w konsekwencji w samym sobie; słowem: ekstremistyczny estetyzm górujący nad walorami scenariusza. Xavier Dolan jednak swoją „Mamą”, czemu zgodnie przyklasnęli krytycy filmowi tego świata, znacznie wydoroślał, czy czeka to także Tomasza Wasilewskiego?
Michał Degórski – Tajemnice podglądaczek. Obyczajowość okresu transformacji – recenzja filmu Zjednoczone stany miłości
Ocena: 5/10
***
Michał Degórski – rocznik ’92, absolwent stosunków międzynarodowych oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na UMK, od 2008 roku związany z portalami o charakterze kulturalnym – pisał już m.in. do takich serwisów jak PC Centre, Cowtoruniu oraz film.org.pl.
Tags: csf, kino, michał degórski, recenzja, zjednoczone stany miłości