Lampedusa to malutka wyspa leżąca pomiędzy Afryką i Europą. Terytorialnie przynależy do Włoch. W ciągu roku dobija do niej ponad 150 tys. uchodźców z Afryki, ludzi szukających schronienia przed wojną i głodem. Wielu z nich nie dociera do celu. Prowizoryczne łódki i przegniłe tratwy toną, pozbawiając życia setek osób.
Rosi przypatruje się życiu na wyspie bez oceniania postaw imigrantów oraz tych, którzy zdecydują o ich dalszym losie (niektórzy, najczęściej mieszkańcy Tunezji, zostaną odesłani do ojczyzny). Reżysera interesuje, kim są ludzie masowo przybywający na Lampedusę. Uwagę poświęca zarówno Afrykańczykom, jak i autochtonom. Problemy pierwszych kontrastuje z problemami drugich, podobnie robi z ich priorytetami życiowymi.
Jednych i drugich udaje nam się poznać. Przy okazji dowiadujemy, jak różnią się ich definicje pewnych terminów, jak choćby miejsca na ziemi, domu czy ojczyzny. Rosi nie stawia na spektakularność. Woli powoli, lekko, bez fajerwerków dotrzeć do tego, co pomijają sensacyjne media. „Fire At Sea” nareszcie pozwala nam przekonać się naocznie, kim są ci, o których huczą gazety i Internet, a o których tak naprawdę nic nie wiemy. Rosi zapewnia nam wartościowe i przejmujące spotkanie.
Jak powiedziała w Berlinie przewodnicząca jury Meryl Streep: to film niezbędny i ważny, pokazujący, jak wielką rolę może odegrać dziś dokument.